Coś z prawie niczego

Szukając inspiracji (modne określenie) na nowe potrawy, grzebię głównie w książkach kucharskich. A jest ich zatrzęsienie na rynku ostatnimi laty. Rzec by można, że nie firmujesz własnym nazwiskiem książki kucharskiej, znaczy że nie istniejesz.
Tyle że, kilkukrotnie nabrałam się już na te „nazwiska”, i pomimo tego że książka zapowiadała się niesamowicie, pierwszy przepis wykonałam i była klapa.
Niestety, z przepisami jest tak, że coś pozornie bez sensu często okazuje się najsmaczniejszą rzeczą kiedykolwiek, a sześć gwiazdek Michelin to tak na prawdę cztery łzy kucharza ze śmiechu, podane na talerzu ozłoconym tym, że ktokolwiek dał się na to nabrać.
Bardzo długo miałam problem z kwestią przypraw w przepisach zawartych w książkach kucharskich. Co dla kogo znaczy szczypta, po pierwsze. Czy wie autor przepisu, że tą przyprawą zabija a nie wyciąga smak potrawy, po drugie. Pół stronicy listy wymaganych przypraw, a warzywo jedno, chociażby po trzecie. Czy autor przepisu jadł kiedykolwiek to warzywo, i z jakiego powodu mu nie smakuje tak, że chce zamaskować jego obecność przy pomocy wszystkich możliwych ziół i sproszkowanych korzeni. To po ch … olerę go w ogóle używa? Rolnik mu zapłacił, czy co? Nadwyżka produkcji w kraju?
Stąd, moja sugestia, aby po pierwsze nie traktować książek kucharskich śmiertelnie poważnie, a po drugie – traktować je śmiertelnie poważnie.
Poszłam więc w kierunku ludzi, którzy tworzą przepisy, bo znają się na rzeczy. Znani szefowie kuchni, głównie.
Szukając przepisu na lekki dodatek do kanapki trafiłam na ciekawe połączenie – ogórki z kolendrą, octem ryżowym i imbirem. I pomimo tego, że nie jestem fanką aż tak wyszukanych połączeń smakowych w kuchni na codzień, ponieważ wolę proste smaki, poszłam w to.
Tyle że, już w połowie drogi poczułam się oszukana. Gdyż.
W tytule książki zawarte było słowo obfitość. A w przepisie? Dwa ogórki, kawałek cebuli, rzeczony imbir i łyżka octu. Chociażby.
No nie. Tym się człowiek nie naje.
A nie, przepraszam, jeszcze sezam. Ale to dalej drzwi nie otwiera.
Ja rozumiem że pan autor może i szefował w największych kuchniach NY, może i prowadzi od lat poczytną rubrykę dotyczącą kulinariów w jednej z najsławniejszych gazet świata, ale … Czy próbował kiedyś wytłumaczyć będącej na diecie osobie, że dwa ogórki, kawałek imbiru i tyle? Albo wiecznie głodnej? Na przykład mnie?
Szanowny panie, to nawet lekkimi obrażeniami na ciele nie pachnie. To dymi dziurą w pana głowie.
Ale, jako że do awanturnic nie należę, a nawet gdyby to ta była by dość kosztowna ze względu na odległość dzielącą mnie a obiekt awanturowany, postanowiłam nie tyle nawet odpuścić, co panu wybaczyć. Więcej, pomóc panu postanowiłam.
Ruszyłam więc głową i …. zamiast szarpać się na argumenty, poszarpałam do oryginalnego przepisu główkę sałaty lodowej.
I wiecie co, najadłam się.
A skoro ja się najadłam, i mi smakowało, to znaczy że każda osoba która zwraca uwagę na to co je, będzie zadowolona.
Stąd też, nie zrażajcie się. Eksperymentujcie. Nie bójcie się wsadzić w przygotowywanie posiłków uczucia. Siebie.
Tak, ja wiem, że jak są uczucia, to prędzej czy później wybuchnie awantura. Zwłaszcza, a może i przede wszystkim ze samym sobą. Ale, jak wynika z powyżej przytoczonego przykładu, umiejętne obchodzenie się z własnym podejściem do miłości względem pożywienia, pomimo gwałtowności wpisanej w ryzyko podjęcia działania, opłaci się.
Tyle.
Nie bójcie się zacząć. Ruszcie głową, przecież macie. A jak nie, to marsz do sklepu, nie chcę nawet słyszeć o tym że ktoś w lodówce nie ma sałaty.
W moździerzu rozgniatamy obrany korzeń imbiru z ząbkami czosnku

Składniki marynaty – ocet ryżowy, olej sezamowy i szczypta cukru.

Zielone i cebulę kroimy.

Efekt finalny awantury. A nie, przepraszam. Eksperymentu.

Odświeżające w smaku. A kto by pomyślał. Imbir i ogórki! I jeszcze sezam do tego. I czosnek! Bez sensu!
A jednak, zdarzyło się.
D.M.